Nowy Jork, 1883. Anna i Sophie Savard są kuzynkami i obie wykonują zawód lekarza. Anna jest chirurgiem, a Sophie położną. Nie przejmują się uwagami na temat ich pracy, są zwolenniczkami równouprawnienia i sprzeciwiają się konwenansom. Pewnego dnia, Anna pomaga zakonnicom uporać się z falą włoskich sierot, które przypłynęły do Nowego Jorku. Wtedy poznaje Rosę, jej siostrę Lię oraz dwóch braci. Rodzeństwo ma zostać rozdzielone, dziewczynki mają pójść do żeńskiego sierocińca, a chłopcy do męskiego. Przez zamieszanie chłopcy gubią się jednak najstarsza z dzieci nie zamierza się poddać i chce ich odnaleźć. Annie imponuje jej postawa i poszukiwania także dla niej stają się niezmiernie ważne.
W tej książce jest naprawdę sporo wątków, ale z tych wszystkich tak naprawdę zainteresował mnie tylko jeden. Przez pierwszą połowę Anna chodzi po tych wszystkich przytułkach dla dzieci, by znaleźć braci Rosy. To dosłownie jest 400 stron siedzenia w tych wszystkich instytucjach, gdzie tak naprawdę dzieje się to samo, czyli nic, bo nikt nic nie wie. No i fajnie, fabuła w ogóle nie idzie do przodu.
Denerwowało mnie w tej powieści to, że zostało tu powielonych wiele stereotypów na temat feministek, bo umówmy się, nazwałabym Annę i Sophie feministkami nawet, jeśli takie słowo nigdy nie padło w tej pozycji. Jako przykład podam to, że Anna nie umiała zbyt dobrze gotować albo, że dla niej jakieś spotkania towarzyskie nie były przyjemnością, bo ona jest stworzona do wyższych celów. Feministka też jest człowiekiem! Też jest kobietą! Przynajmniej nie było tutaj czegoś takiego, że nasze główne bohaterki w ogóle nie były zainteresowane kontaktami z mężczyznami, bo oni są "bee" i tylko chcą sobie je podporządkowywać.
Też nie podobało mi się, że wszystkie silne kobiety w tej powieści miały bardzo lekki stosunek do aborcji, która jednak jest zabraniem życia. Ja się teraz nie będę wypowiadać, jaki ja mam do niej stosunek, bo bym się musiała tu nieźle rozpisać, a poza tym nie chcę poruszać na blogu o książkach tak trudnych tematów. Powiem tyle, że traktuję to bardziej jako "mniejsze zło", które nie w każdym przypadku powinno być dozwolone niż tak jak to było często określane w tej powieści jako: "pozbycie się kłopotu".
Idąc dalej, ja myślałam, że w tej pozycji będzie pokazana taka konkretna walka o prawa kobiet. Spodziewałam się, że będzie wychodzenie na ulice, będziemy świadkami jakiś przełomowych zmian w tym temacie albo, że chociaż wejdziemy do podziemia, będzie tajne rozdawanie ulotek o środkach antykoncepcyjnych lub samych środków. Wiem, że to, że ta walka jest tak cicha i mała wpływa na to, że bohaterki i wydarzenia wydają się bardziej prawdziwe, ale prawdziwe życie to ja mam na co dzień i w książkach oczekuję czegoś więcej.
Podsumowując, "Złota godzina" moim zdaniem, nie wprawia w nastrój typu: "Te kobiety to jednak potrafią być ekstra", czego się po niej spodziewałam. Bardziej szkodzi w osiągnięciu tego stanu niż pomaga, a celom rozrywkowym nie może służyć, bo jest po prostu nudna.
Cóż... zniechęciłaś mnie to tej książki. Poświęcę czas na coś ciekawszego.
OdpowiedzUsuńPrzepraszam, że musiałam to zrobić :D
UsuńPozdrawiam