piątek, 30 czerwca 2017

RECENZJA KSIĄŻKI "ZANIM SIĘ POJAWIŁEŚ" JOJO MOYES

  Hej, dziś przygotowałam dla Was recenzję absolutnego bestsellera, do którego lektury zbierałam się już od dłuższego czasu. Powiem Wam, że trochę się bałam czytać tą książkę, ponieważ wszyscy ją strasznie zachwalali, a to zawsze budzi podejrzenia, ale teraz już przejdźmy do konkretów.
  Louisa właśnie straciła swoją ukochaną pracę w kawiarni The Buttered Bun. Tym bardziej jest to zła wiadomość, ponieważ jej pensja stanowiła dużą część rodzinnego budżetu. Z braku innych możliwości postanawia pójść na rozmowę o pracę opiekunki niepełnosprawnego mężczyzny mimo, że nie ma żadnego doświadczenia. Cudem dostaje ją. Poznaje swojego podopiecznego, Willa, który jest sparaliżowany od szyi w dół, może jedynie lekko ruszać rękami. Od tego czasu jej życie się całkowicie zmienia, a ona ma przed sobą trudną misję do wykonania.
  Tą książkę czyta się jednym tchem. Nie pamiętam, kiedy ostatnio podczas czytania zapominałam patrzeć na numery stron. Powodowało to, że często miałam takie: "130 strona? To już? Przed chwilą byłam na 10". Styl Jojo Moyes jest bardzo lekki i przyjemny. Potrafi ona w bardzo przystępny sposób opisywać trudne tematy.
  Zostałam absolutnie zgnieciona emocjonalnie przez tą powieść. Podczas jej lektury towarzyszyło mi chyba z milion emocji. "Zanim się pojawiłeś" wdeptywało mnie w ziemię po czym wyciągało rękę mówiąc, że już więcej tego nie zrobi i znów mnie miażdżyło. I tak w kółko. Po prostu uczuciowy rollercoaster. Towarzyszyło mi tutaj takie rozbawienie, że aż śmiałam się na głos, chwilami tak wielkie zdenerwowanie na bohaterów, że przechodziły mnie dreszcze, a jeszcze indziej ogromne wzruszenie.
  Podczas czytania tej pozycji czułam niesamowitą więź z Lou. Całkowicie się z nią identyfikuję, jeszcze chyba nigdy nie spotkałam w literaturze postaci, która jest tak podobna do mnie. Co prawda, nie jestem tak odważna jak ona, ale mamy mnóstwo innych wspólnych cech. Bardzo dobrym zabiegiem jest to, że to właśnie ona jest tutaj narratorem, bo potrafi dać całkowicie rozbrajające i celne komentarze do danej sytuacji. Czasami też, gdy jej na czymś zależy była w stanie wygłosić taką przemowę, że chyba nawet Barack Obama by się nie powstydził. Naprawdę, Lou jest niezwykle charyzmatyczną i pozytywną postacią, której nie sposób nie uwielbiać. Teraz wychodzi, że taki narcyz jestem, bo na początku powiedziałam, że Lou jest do mnie podobna :D
  Teraz przejdę do rodziny naszej głównej bohaterki. To jest banda egoistycznych niewdzięczników. W niektórych momentach to naprawdę myślałam, że wejdę do świata z tej książki i ich uduszę, miałam ochotę tak porządnie nimi potrząsnąć i powiedzieć: "Lou, sobie życie przez Was marnuje, opanujcie się!". Miałam dylemat, czy bardziej mnie irytuje ojciec Lou, czy Katrina, jej siostra, bo oboje szli łeb w łeb w tym niechlubnym rankingu najbardziej denerwujących postaci.
  Do Willa mam specyficzny stosunek, bo ja go kocham. Czasami myślałam sobie, że mógłby być milszy, ale później tak sobie myślałam, że gdybym ja nagle wylądowała na wózku to też bym raczej nie była najsympatyczniejszym człowiekiem na świecie.
  Zachwyty nad "Zanim się pojawiłeś" są według mnie, w pełni uzasadnione, to jest naprawdę trudne, żeby powieść aż tak poruszyła czytelnika. Mnie dotknęła ona do głębi i od wczoraj chodzę na książkowym kacu. Wzruszająca, przepiękna historia, która wbrew pozorom jest  całkowicie inna niż wszystkie pozostałe. Myślę, że na pewno będę do niej jeszcze wielokrotnie wracać.
  
  

środa, 28 czerwca 2017

RECENZJA KSIĄŻKI "WICHROWE WZGÓRZA" EMILY BRONTE

  Hej, przez to, że tak zachwyciłam się "Dumą i uprzedzeniem" postanowiłam częściej sięgać po klasyki. W taki oto sposób w moje łapki wpadły "Wichrowe Wzgórza". Są one w zupełnie innym klimacie niż historia o panu Darcym, bardziej mroczne i poważne, a zaraz się przekonacie, co mi bardziej przypasowało.
  Pewnego dnia, pan Earnshaw ojciec dwójki dzieci, Katarzyny i Hindleya postanawia przygarnąć pod swój dach obcego chłopca, któremu nadaje imię Heathcliff. Po jakimś czasie on i panna Earnshaw zakochują się w sobie jednak ten związek według wszystkich nie ma perspektyw. Dodatkowo, Heathcliff jest nękany przez młodego Earnshaw'a i postanawia opuścić posiadłość. Po trzech latach wraca razem z majątkiem nieznanego pochodzenia, lecz Katarzyna ma już niebawem zostać żoną pana Lintona. Heathcliff chce się zemścić za wszystkie zniewagi jakich doznał.
  Pomimo tego, że ta powieść jest dość ciężka to czyta się ją szybko, potrafi zainteresować. Myślę, że spodoba się ona na pewno takim osobom, które lubią pozycje, gdzie poznajemy dzieje kolejnych pokoleń z danej rodziny.
  Dużym wyzwaniem jest określenie kto w tej książce jest narratorem. Czytając pierwsze rozdziały odpowiedziałabym bez zastanowienia, że niejaki pan Lockwood. Później jednak sprawa się nieco komplikuje, ponieważ ten jegomość słucha historii opowiadanej przez panią Dean, a ta oto pani Dean trochę się rozpędziła i opowiada ją przez przeszło 250 stron. Całość liczy ich 334.
  Generalnie, pani Dean lub Nelly, jak będę ją też nazywać była swego rodzaju gospodynią w Wichrowych Wzgórzach, czyli posiadłości, gdzie mieszkała ta cała rodzina. Szczerze mówiąc, jak na taką służąca w tamtych czasach to na bardzo dużo sobie pozwalała i ja to w niej uwielbiam. Ona jest z tych wszystkich postaci najnormalniejsza, bo reszta... To jest po prostu jakiś dom wariatów, krótko mówiąc. Nelly jest konkretna, rozsądna, przytrze komuś nosa, jeśli trzeba, pocieszy, jeśli trzeba, ale się nie rozczula. Kojarzyła mi się z takim typem surowej babci mimo, że miała w tej powieści od 27 do bodajże 40 lat, więc nie była jakaś stara.
  Moim zdaniem, postać Heathcliffa jest szyta bardzo grubymi nićmi. To znaczy, on jest intrygujący i to bardzo, bo jest takim trochę okrutnikiem, a to jest bardzo istotne w negatywnych bohaterach.
  Mi bardziej przeszkadza to, że jego cele są bardzo niesprecyzowane. Wiemy jedno: chce się zemścić. Ale tak w sumie to na kim? Hindleyu, Katarzynie? To by było dość prawdopodobne, gdyby nie to, że on mści się na wszystkich, nawet jeśli ci, którzy mu się czymś narazili od dawna nie żyją. Wyżywał się, co prawda na ich dzieciach, ale Heathcliff nie był zbyt religijnym człowiekiem, więc raczej nie myślał: "Niech nie zaznają spokoju po śmierci, niech widzą jak ich dzieci cierpią", bo jeśli faktycznie był niewierzący to by myślał: "Im to raczej już wszystko jedno".
  Właśnie mi przeszkadza w "Wichrowych Wzgórzach" to, że w sumie nie wiemy dokąd zmierzamy z tą całą fabułą. To jest jak chodzenie po nieznanej drodze i zastanawiania się dokąd nią dojdziemy i czy w ogóle nie wylądujemy na jakimś kompletnym pustkowiu.
Poza tym, jeśli Heathcliff robi coś złego bohaterom to mi absolutnie nie jest ich żal. Wszyscy z tej pozycji, oprócz pani Dean, bo pani Dean jest świetna, mnie irytują. Wszyscy są w jakimś stopniu rozpuszczeni, wszyscy podejmują złe decyzje, a później płaczą, jak im jest źle.
  Podsumowując, "Wichrowe Wzgórza" nie trafiły zbytnio w mój gust, może się nie znam i jest to dla mnie zbyt ambitna literatura. Raczej nie będę powracała do tej książki. Przynajmniej nie mam już wyrzutów sumienia, że jej nie przeczytałam, a to przecież absolutna klasyka. Polecam przeczytać i samemu wyrobić sobie zdanie.
P.S. Mam pewien problem i mam nadzieję, że może wiecie, jak na niego zaradzić. Zawsze, gdy czytam jakąś powieść wstawiam zdjęcie jej okładki do "Teraz czytam". Ostatnio chciałam to zrobić z "Zanim się pojawiłeś", ale gdy klikałam "Zapisz" wyświetlał mi się komunikat: "Popraw błędy w formularzu", czy coś takiego. Później w ramach metody prób i błędów dodałam do zdjęcia podpis i nagle nastąpiło cudowne ozdrowienie i zdjęcie się dodało. Może wiecie, o co z tym chodzi i jak można to zmienić, bo wolę, gdy te okładki są bez podpisów.

poniedziałek, 26 czerwca 2017

O MOICH ULUBIONYCH OKŁADKACH/OKŁADKOVE LOVE#1

  Hej, zaczęły się wakacje, a z tej okazji postanowiłam otworzyć nową serię na tym blogu. "Okładkove love"(chwytliwy tytuł to podstawa :D), jak sama nazwa wskazuje będzie poruszało temat okładek. Będzie to wyglądało tak, że licząc od poprzedniego postu z tej serii będę zbierała 5 książek z albo wyjątkowo ładnymi okładkami, albo wyjątkowo brzydkimi. Dziś jako, że nie było jeszcze wpisu z tego cyklu to po prostu pokażę Wam najpiękniejsze z najpiękniejszych okładek jakie mam na swojej półce. Postanowiłam wybrać ich 10, zaczęło się od tego, że takich okładek, które chciałam tu pokazać było 17, a później poukładałam je w kolejności biorąc pod uwagę ich "ładność". Podsumowując, okładka z numerem jeden jest najpiękniejsza.
10.
  Ja bardzo lubię połączenie czerwieni i bieli, o czym jeszcze się przekonacie. Ta okładka jest nie tyle ładna wizualnie, co niezwykle intrygująca. Ma się wrażenie, że to oko ciągle się na nas patrzy, jeszcze ta krew spływająca z dłoni...Coś genialnego. Do tego, jeśli się przyjrzymy to możemy zobaczyć w źrenicy postać, która jakby wygląda przez okno.
9.
  Jestem przekonana, że to jest najsłodsza okładka, jaką można u mnie znaleźć. Oczywiście, uwagę najbardziej przyciąga ten piękny, pastelowy kolor, który stanowi tło. Poza tym, bardzo uroczo wygląda to, jak te dwie postacie zostały połączone z napisem. Cath siedzi na "a", komputer stoi na "n", a Levi opiera się o "f". Naprawdę, tą okładkę można na zdjęciach zestawiać z najsłodszymi babeczkami i ciastami i to będzie świetnie do siebie pasowało.
8.
  Teraz następuje nagła zmiana klimatu z cukierkowego na mroczny. Pomijam fakt, że to zdjęcie, które zostało tu użyte podobno jest prawdziwe, bo to można poddać wątpliwościom. Nie zmienia to jednak faktu, że ta jakby cyrklem narysowana dziura w brzuchu i pusty wzrok tej dziewczynki to jest coś, co długo będzie siedzieć w naszej pamięci. Poza tym, bardzo mi się podoba, jeśli na okładkach tytuł lub nazwisko autora jest tak jakby narysowane kredą. Można taki zabieg też zauważyć w przypadku "Gwiazd naszych wina".
7.
  Zacznę od tego, że kocham wydawnictwo Świat Książki za to, że tak cudownie wydało serię "Angielski ogród", na które właśnie się składają takie klasyki, jak "Wichrowe Wzgórza". Zobaczycie, że jeszcze na wyższym miejscu  też się pojawi coś z tego cyklu i myślę, że jeśli jesteście już dłużej na tym blogu to wiecie, o co mi chodzi. Wracając, jestem zauroczona tą okładką i nawet mimo tego, że nie lubię zbytnio kolorów, które tu dominują to ją kocham.

6.
  Zacznę od tego, że ubóstwiam to, jak zostały wydane te mini książeczki J.K. Rowling. Mam tu na myśli jeszcze "Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć" oraz "Quidditch przez wieki". Stwierdziłam jednak, że najwspanialsza jest okładka od "Baśni Barda Beedle'a". Jest ona wręcz przesycona atmosferą "Harry'ego Potter'a i Insygniów Śmierci". Jest dość minimalistyczna, bo nie mamy tu dużo elementów, ale to jest dowód na to, że piękno tkwi w prostocie.
5.
  No i mamy kolejną reprezentantkę serii "Angielski ogród". Cudne róże w stylu barokowym. I teraz nasuwa się pytanie: "Czy to jest styl barokowy?". Prawdopodobnie nie, ale udawajmy, że tak jest, umówmy się tak, ok? Połączone z przepięknym różem, brzoskwiniowym i beżem. Ta okładka też jest taka dosyć słodka i wywołuje taką wewnętrzną sielankę.
4.
  Pamiętacie, jak mówiłam, że kocham połączenie bieli i czerwieni? Mam nadzieję, że tak. Ta okładka jest fantastyczna ta krew wydaje się tak wyzierać z tej kartki, mamy taki efekt 3D i wygląda to bardzo realistycznie. Te wszystkie kolory są takie bardzo wyraziste, co mi się bardzo podoba.
3.
  I przechodzimy do podium. Tej okładki nie mogło zabraknąć w tym zestawieniu i jak widać uplasowała się na bardzo wysokim miejscu. Ogólnie, to wszystkie książki z serii "Selekcja" są przepięknie wydane, ale to pierwszy tom jest tym, który mnie najbardziej zachwyca. Na okładce przeważa cudowny, błękitny kolor. Ten napis "Rywalki" "ubrany" w koronę też bardzo ciekawie wygląda. No i jeszcze ta fantastyczna suknia, w którą jest ubrana modelka, która ma rude włosy i zielone oczy, a ja uwielbiam takie połączenie.
2.
  Kolejny raz daję upust swojej obsesji na punkcie bieli i czerwieni. Ja nie wiem, co powiedzieć, ale ta okładka jest po prostu majestatyczna. Wiem, że to głupio brzmi, ale spójrzcie na ten wielki, powiewający na wietrze płaszcz, tą krew, którą zbryzgana jest ta czysta biel. I jeszcze to pozłacane nazwisko autora. Od tego wszystkiego aż bije po oczach królewskością.
1.
  I wreszcie dochodzimy do miejsca pierwszego i moi Drodzy, to jest absolutna perełka, po prostu okładkowe dzieło sztuki. Kocham lata 20., a te zdobienia są właśnie na nich inspirowane, nawet chyba jest o tym notka z tyłu. Lata 20, kojarzą mi się z "Wielkim Gatsbym", więc to też robi temu wydaniu na plus. To wszystko jest pozłacane i przy każdym poruszeniu okładką odbija się w niej światło. W dotyku też czujemy się jakbyśmy dotykali jakiś aksamit, a to wszystko dopełnia niuchacz, które jest narysowany na dole. Czego chcieć więcej?
  Mam nadzieję, że pierwszy post z nowej serii Wam się spodobał. Za kilka tygodni powinien się pojawić drugi post już w takiej normalnej formie. Strasznie się cieszę, że już mam miejsce na blogu, gdzie mogę bez opamiętania mówić o pięknych wydaniach.




niedziela, 25 czerwca 2017

RECENZJA KSIĄŻKI "ZŁOTA GODZINA" SARY DONATI

  Hej, blisko okresu Bożego Narodzenia dowiedziałam się o pewnej książce, mam tu na myśli, oczywiście, "Złotą godzinę". Już tylko pół roku od tego wydarzenia w końcu po nią sięgnęłam. Zdecydowałam się na to, ponieważ mocno są w niej akcentowane wartości, które są dla mnie bardzo ważne. Generalnie, byłam nastawiona pozytywnie.
  Nowy Jork, 1883. Anna i Sophie Savard są kuzynkami i obie wykonują zawód lekarza. Anna jest chirurgiem, a Sophie położną. Nie przejmują się uwagami na temat ich pracy, są zwolenniczkami równouprawnienia i  sprzeciwiają się konwenansom. Pewnego dnia, Anna pomaga zakonnicom uporać się z falą włoskich sierot, które przypłynęły do Nowego Jorku. Wtedy poznaje Rosę, jej siostrę Lię oraz dwóch braci. Rodzeństwo ma zostać rozdzielone, dziewczynki mają pójść do żeńskiego sierocińca, a chłopcy do męskiego. Przez zamieszanie chłopcy gubią się jednak najstarsza z dzieci nie zamierza się poddać i chce ich odnaleźć. Annie imponuje jej postawa i poszukiwania także dla niej stają się niezmiernie ważne.
  W tej książce jest naprawdę sporo wątków, ale z tych wszystkich tak naprawdę zainteresował mnie tylko jeden. Przez pierwszą połowę Anna chodzi po tych wszystkich przytułkach dla dzieci, by znaleźć braci Rosy. To dosłownie jest 400 stron siedzenia w tych wszystkich instytucjach, gdzie tak naprawdę dzieje się to samo, czyli nic, bo nikt nic nie wie. No i fajnie, fabuła w ogóle nie idzie do przodu.
  Gdy już przebrniemy przez to wszystko rozpoczyna się mój ulubiony wątek, od którego tak trochę czuć kryminałem. Powiem Wam tylko tyle, że jest on związany z aborcją. I niby jest ok, kontrowersyjny temat, jakieś związane z nim zagadki, ale nie. Jeśli dobrze mi się wydaje one nie zostają rozwiązane, nie wiemy, kto popełnił przestępstwo i to nie jest na takiej zasadzie, że autorka pod koniec zasiewa taką niepewność. Ten wątek zostaje po prostu ucięty i już do niego nie powracamy. Poczułam się tak jakby po prostu ktoś mi wyrwał część stron. Jest też opcja, że w tym momencie, kiedy dostajemy odpowiedź na tą zagadkę się wyłączyłam, ale to by tylko dowodziło na to, jak bardzo mnie wciągnęła ta historia.
  Denerwowało mnie w tej powieści to, że zostało tu powielonych wiele stereotypów na temat feministek, bo umówmy się, nazwałabym Annę i Sophie feministkami nawet, jeśli takie słowo nigdy nie padło w tej pozycji. Jako przykład podam to, że Anna nie umiała zbyt dobrze gotować albo, że dla niej jakieś spotkania towarzyskie nie były przyjemnością, bo ona jest stworzona do wyższych celów. Feministka też jest człowiekiem! Też jest kobietą! Przynajmniej nie było tutaj czegoś takiego, że nasze główne bohaterki w ogóle nie były zainteresowane kontaktami z mężczyznami, bo oni są "bee" i tylko chcą sobie je podporządkowywać.
  Też nie podobało mi się, że wszystkie silne kobiety w tej powieści miały bardzo lekki stosunek do aborcji, która jednak jest zabraniem życia. Ja się teraz nie będę wypowiadać, jaki ja mam do niej stosunek, bo bym się musiała tu nieźle rozpisać, a poza tym nie chcę poruszać na blogu o książkach tak trudnych tematów. Powiem tyle, że traktuję to bardziej jako "mniejsze zło", które nie w każdym przypadku powinno być dozwolone niż tak jak to było często określane w tej powieści jako: "pozbycie się kłopotu".
  Idąc dalej, ja myślałam, że w tej pozycji będzie pokazana taka konkretna walka o prawa kobiet. Spodziewałam się, że będzie wychodzenie na ulice, będziemy świadkami jakiś przełomowych zmian w tym temacie albo, że chociaż wejdziemy do podziemia, będzie tajne rozdawanie ulotek o środkach antykoncepcyjnych lub samych środków. Wiem, że to, że ta walka jest tak cicha i mała wpływa na to, że bohaterki i wydarzenia wydają się bardziej prawdziwe, ale prawdziwe życie to ja mam na co dzień i w książkach oczekuję czegoś więcej.
  Podsumowując, "Złota godzina" moim zdaniem, nie wprawia w nastrój typu: "Te kobiety to jednak potrafią być ekstra", czego się po niej spodziewałam. Bardziej szkodzi w osiągnięciu tego stanu niż pomaga, a celom rozrywkowym nie może służyć, bo jest po prostu nudna.


piątek, 23 czerwca 2017

"MOULIN ROUGE!", CZYLI SZALONE WYZNANIA ROMANTYCZKI

Hejka, hej, dziś mam dla Was taki  trochę wyjątkowy post, bo jeszcze nigdy nie wypowiadałam się na blogu o jakimś filmie, raz mówiłam o serialu, ale jednak to nie to samo, co film. Wow, jakie przełomowe odkrycie! Serial różni się od filmu! Kto by się spodziewał? Będzie bez spoilerów, ten post będzie emanował wręcz moją miłością do tego filmu. Czuję, że muszę Wam o nim opowiedzieć, bo moi znajomi i rodzina mają już dość, jak mówię im o nim 24 godziny na dobę :)
  Akcja rozgrywa się w roku 1900. Film ten opowiada on o niezwykle ekskluzywnym domu publicznym. Moulin Rouge, który znajduje się w Paryżu. Jedna z dziewczyn tam pracujących, Satine jest jego perełką, lecz marzy o innym życiu. Właściciel tego miejsca, Harold Ziedler umówił ją na prywatne spotkanie z inwestorem. W wyniku pomyłki spotyka się ona z Christianem, młodym pisarzem, o którym błędnie myśli, że jest Księciem, z którym Ziedler ją umówił. Christian i Satine zakochują się w sobie i próbują ukryć swoje uczucia przed czujnym wzrokiem Księcia.
  Gdy przeczytaliście ten opis fabuły pewnie pomyśleliście: "O, pewnie jakaś głupia komedia" albo: "Pewnie jakiś banał". No właśnie tak nie jest. Już na samym początku mamy powiedziane, że Satine umrze. Wiem, niecodzienny zabieg w obecnej literaturze i kinematografii, że już na początku zdradzamy zakończenie.
  Dodatkowo, ta informacja zostaje nam przekazana w taki chwytający za serce sposób. Ewan McGregor, czyli Christian, ale ja go będę nazywać Ewan McGregor, bo imię "Christian" w dzisiejszych czasach nie jest zbyt dobrze kojarzone("50 twarzy Greya"), siedzi przy maszynie do pisania zapłakany, zarośnięty spisuje tą całą historię o miłości mówiąc, że kobieta, którą kochał umarła. I to wszystko, gdy w tle leci piosenka Davida Bowie. Jak tu nie płakać?
  Można by powiedzieć, że w takim razie, po co oglądać film skoro już nam na początku taki spoiler dali. Właśnie to zmienia cały odbiór tego filmu. Na przykład w scenach, gdzie nasi główni bohaterowie się poznają, śpiewają piękne piosenki nie byłoby nam smutno, natomiast w tym przypadku jest i to bardzo. Ja po prostu całą twarz z łez ocierałam.
  Wydaje mi się, że "Moulin Rouge!" jest musicalem, bo dużo tam śpiewają i ogólnie wiele kluczowych dialogów jest przekazanych przez piosenki. I tu muszę wspomnieć o soundracku, który jest genialny. W większości są to normalne utwory w ogóle niezwiązane z tą produkcją i przerobione w taki sposób, że wydobywa się z nich coś zupełnie wyjątkowego, czego się nie zapomina. Ja teraz po prostu cały czas słucham tego soundtracku.
  Ewan McGregor to jest chyba moje największe odkrycie tej produkcji. W jego postać się tak mocno wierzy, nie ma ani jednej fałszywej nuty. Cudownie pokazuje to, jak Christian mocno wierzy w miłość, gdy się uśmiecha to aż się robi tak ciepło w środku i myślimy: "Life is beautiful!"
  Moi znajomi sceptycznie podchodzą do tego, czy Ewan McGregor rzeczywiście tak fantastycznie śpiewa, ja mam nadzieję, że tak. Jego głos jest po prostu wspaniały, taki pełny, głęboki. Jednym słowem: ma talent.
  Cały film jest utrzymany w takim klimacie balansowania między snem, a jawą. Szczególnie podobają mi się sceny w trakcie, których są wykonywane piosenki: "Your song", "Elephant Love Medley", "Nature Boy", "El Tango De Roxanne" i "Show must go on".
  Na tą bajkową atmosferę w dużej mierze wpływają bardzo nasycone kolory, które są bardzo charakterystyczne dla tego reżysera i, których jestem ogromną fanką. W ogóle odkryłam, że "Moulin Rouge!" i "Wielki Gatsby" wyszły spod ręki tego samego reżysera, czyli Baz'a Luhrmann'a. Widziałam jego trzy filmy, dwa wcześniej wymienione uwielbiam, trzeci, czyli "Romeo i Julię" pomijam milczeniem.
  Muszę Wam jeszcze wspomnieć, że lepiej oglądajcie ten film z lektorem, bo w pewnych momentach, na przykład w scenie tańczenia kankana montaż jest szalenie szybki. I po prostu ja nie wiedziałam, czy mam czytać napisy, czy patrzeć się na akcję. Było to jednak akurat w scenach tańca mimo wszystko bardzo ciekawe posunięcie.
  Podsumowując to moje szalone gadanie, jeśli jesteście romantykami i wierzycie w tą jedyną miłość to jest to film zdecydowanie dla Was. Ja jestem nim zauroczona mimo tego, że jest tak straszliwie smutny. Będzie Was prześladowało uczucie, że świat jest okrutnie niesprawiedliwy przez co najmniej tydzień od obejrzenia "Moulin Rouge!", ale naprawdę warto się poświęcić.

wtorek, 13 czerwca 2017

RECENZJA KSIĄŻKI "OSTRZE ZDRAJCY" SEBASTIEN'A DE CASTELL'A

  Hej, dziś przygotowałam dla Was recenzję książki, która wywołała olbrzymią sensację, żyje nią cały książkoholikowy świat. Mowa tu, oczywiście, o "Ostrzu zdrajcy" Sebastien'a de Castell'a, które jest pierwszym tomem serii "Wielkie Płaszcze".
  Wielkie Płaszcze jest to stowarzyszenie utworzone przez króla Paelisa. Ich zadaniem było chronienie króla, ale głównie mieli głosić królewskie prawa, uczciwie sądzić poddanych oraz walczyć o sprawiedliwość i wolność. Paelis nie żyje, został zamordowany. Reputacja Wielkich Płaszczy wśród społeczeństwa drastycznie się pogarsza. Falcio, Kest i Brasti, którzy kiedyś do nich należeli w poszukiwaniu zarobku zatrudniają się u hrabiego Tremondiego jako jego strażnicy. On także zostaje zabity, a ta trójka zostaje oskarżona o morderstwo. Muszą uciekać, a każdy kolejny dzień jest dla nich walką o przetrwanie. Jednocześnie nadal próbują być wierni swoim ideałom i wypełnić zadanie dane im przez zmarłego władcę.
  Ogólnie, zawsze, gdy przybliżałam komuś zarys fabuły tej powieści (bo oczywiście opowiadałam o niej każdemu, kto się nawinął) wszyscy zaczynali się śmiać. Padały teksty w stylu: "Coś im kiepsko wychodzi to chronienie kogokolwiek" itd. Przyznaję jednak, że gdy oglądałam filmiki, w których ktoś mówił właśnie o tej pozycji też zdarzało mi się lekko podśmiewać pod nosem :D
  Mi tą książkę bardzo lekko i szybko się czytało, w ogóle nie byłam zmęczona stylem pisania autora. Nie chciałam sobie robić żadnych przerw między kolejnymi rozdziałami, bo nie czułam takie potrzeby. Są one bardzo krótkie, a to, co się w nich dzieje naprawdę wciąga.
  Bardzo podobało mi się to, że w tej powieści mamy mnóstwo humoru, żarcików. Kest, Falcio i Brasti są tacy bardzo zdystansowani do siebie nawzajem, ich przyjaźń jest taka, że ciągle sobie dogryzają, ale czuć, że ta więź jest mocna. Poza tym, te wszystkie elementy humorystyczne są zawsze trafione tak idealnie w punkt, nie ma żadnego zażenowania. Często te różne żarty są takie czysto sytuacyjne, a mi taki takie coś bardzo odpowiada.
  Gdy zaczęłam czytać "Ostrze zdrajcy" i byłam na dosłownie pierwszym rozdziale poczułam coś. To było bardzo dziwne uczucie...To było przeczucie, że w tej książce znajdę męża. Nie pomyliłam się i odnalazłam go. Moja relacja z Brastim dopiero się zaczyna, ale to na pewno przerodzi się w coś dużego.
  Teraz sobie uświadomiłam, że w tej pozycji nie ma postaci "po jasnej stronie Mocy", która by mnie irytowała. Jest to bardzo miłe, ze strony autora, że nie dał tu kogoś pokroju Clary z "Darów Anioła"*.
  Nasza trójka głównych bohaterów to są bardzo poczciwe, wesołe chłopaki. Teraz jak czytam to zdanie w głowie to głupio to brzmi, ale oni po prostu tacy są, nic na to nie poradzę. Bardzo ich lubię, ta ich odwaga nie jest jakaś wymuszona, nie ma się wrażenia, że oni są szlachetni na siłę. Wszystko jest takie bardzo szczere.
  Z nich wszystkich Brasti jest oczywiście moim numerem jeden. Z Falciem mogłabym się przyjaźnić, natomiast Kest mi trochę nie podpasował, bo on nigdy nie żartuje i wydaje się być takim smutnym człowiekiem. Ja rozumiem, że on dużo przeżył, ale Falcio chyba przeżył jeszcze więcej i taki nie jest.
  Wobec "Ostrza zdrajcy" miałam bardzo duże wymagania, bo nasłuchałam się wielu pozytywnych opinii. Oceniam tą książkę jako kawał dobrej rozrywki, ale na kolana mnie nie powaliła tak jak myślałam, że to zrobi. Wiem jednak, że mnie jest strasznie trudno przekonać w 100% do jakiejś serii już pierwszym tomem. W tym przypadku czuję niedosyt.
  Mam jednak wrażenie, że Sebastien de Castell jeszcze konkretnie namiesza w świecie fantastyki i, że za kilka lat może być jednym z czołowych autorów tego gatunku. Ja tymczasem czekam z niecierpliwością na kolejne części. Mam nadzieję, że dadzą mi one to, czego zabrakło mi w pierwszym tomie.
*Przepraszam, jeśli ktoś lubi Clary :)
 

sobota, 10 czerwca 2017

THE HUNGER GAMES BOOK TAG

  Hej, prowadząc bloga wyrobiłam sobie tendencję do tego, by po przeczytaniu jakiejś serii, czy powieści zrobić tag na jej temat, jeśli taki powstał. I właśnie to dzisiaj zrobię, bo jestem świeżo po ponownej lekturze "Igrzysk Śmierci".
POST MOŻE ZAWIERAĆ SPOILERY!
1. Która z książek jest Twoją ulubioną z całej trylogii?
  Wydaje mi się, że jest to część druga, czyli "W pierścieniu ognia". Jakoś łączy w sobie elementy, które mi się podobały w pierwszej części z tym klimatem, który mamy w trzeciej. Poza tym, w tym tomie pojawia się Finnick, a to jest moja książkowa miłość.
2. Jak długo wytrwałabyś w Głodowych Igrzyskach?
  No cóż, moja obecność tam nie byłaby pewnie długa. Myślę, że nie zginęłabym pierwszego dnia przy Rogu Obfitości, bo bym zdążyła uciec. Może gdybym nauczyła się w ośrodku szkoleniowym rozpoznawać jadalne rośliny to bym miała co jeść na arenie. Generalnie moja strategia bardziej by się opierała na uciekaniu i ukrywaniu się niż na walce.
3. Jaka według Ciebie wydarzyła się najdziwniejsza rzecz w trylogii?
  Ogólnie, to jakby się tak zastanowić to właśnie Peeta zawsze powodował jakieś dziwne akcje. Myślę, że do czołówki pójdzie moment, gdy powiedział, że jest zakochany w Katniss, gdy powiedział, że będzie miał z nią dziecko i, gdy próbował ją udusić.
4. Jak dowiedziałaś się o "Igrzyskach Śmierci"?
  Moja koleżanka bardzo lubiła ekranizację pierwszego tomu i mi ją pokazała. Nawet mi się podobała, ale jakoś odeszła w zapomnienie. Później przyszło Boże Narodzenie i zastanawiałam się, jakie książki chciałabym dostać pod choinkę i właśnie wypadło na "Igrzyska".
5. Jaka jest Twoja ulubiona postać?
  Finnick, Finnick i jeszcze raz Finnick. On jest po prostu cudowny!
6. Jaki jest Twój ulubiony moment?
  Myślę, że takim jednym z bardziej takich poruszających momentów było to, gdy Katniss przyszła do prezydenta Snowa przed jego egzekucją. Ta scena wywołuje w czytelniku takie dziwne uczucie, które nie wiem, jak opisać.
7. W jakim dystrykcie byś żyła?
  Ja to trochę zmienię i odpowiem na pytanie: "W jakim dystrykcie chciałabym żyć?". Chciałabym żyć w czwartym dystrykcie, bo jednak nie ma tam aż takiej biedy, a jednak mieszkańcy nie starają się jakoś "podlizywać" Kapitolowi.
8. Jaki jest według Ciebie najbardziej emocjonujący moment w "Igrzyskach"?
  Na mnie największe wrażenie wywarło chyba to, jak zmiechy zabijały Cato w pierwszej części.
9. Jaką rzecz zabrałabyś z domu na arenę?
  Myślę, że zabrałabym zdjęcie moich bliskich i wyrwaną stronę z "Harry'ego Potter'a".
10. Jaki jest według Ciebie najgorszy plan, jaki został wymyślony w całej trylogii?
  Moim zdaniem, najgorszym pomysłem było to, by zorganizować ostatnie Głodowe Igrzyska dla dzieci ludzi rządzących Panem. Nie jestem pewna, czy został on wcielony w życie, mam nadzieję, że nie.
11. Która postać jest Twoim ulubionym czarnym charakterem?
  Prezydent Snow, który został genialnie przedstawiony w filmach na podstawie tej trylogii.

czwartek, 8 czerwca 2017

RECENZJA KSIĄŻKI "LOLITA" VLADIMIRA NABOKOVA

  Hej, po dłuższej przerwie wracamy do pisania recenzji i na pierwszy ogień po tym czasie pójdzie "Lolita". Wiedziałam o tej książce dość mało. O fabule praktycznie nic, jedynie słyszałam kilka razy, że jest to powieść dobra, więc kiedy niczego nieświadoma przeczytałam opis z tyłu byłam lekko zszokowana i zaraz się przekonacie czemu.
  Główny bohater, Humbert Humbert szukając dla siebie miejsca do zamieszkania trafia do domu wdowy, Charlotty Haze. Posiada ona dwunastoletnią córkę Dolores, na którą Humbert mówi Lolita. Od początku jest nią zafascynowany, widzi w niej idealną nimfetkę. Nazywa on tak dziewczynki do 14 roku życia, do których czuje pożądanie i usiłuje nawiązywać z nimi niemoralne relacje. To samo zamierza zrobić z Lolitą, która jednak uważa za inną niż wszystkie pozostałe.
  Tak mniej więcej przedstawia się fabuła "Lolity". Na początku zastanawiałam się, czy chce mi się czytać coś takiego, ale nie miałam nic innego, więc postanowiłam zaryzykować.
  Nabokov ma piękny styl pisania, naprawdę jest to jeden z najlepszych elementów tej powieści. Czasami wplata francuskie słowa w dość istotnych miejscach, a że nie znam tego języka było to dla mnie małym utrudnieniem. Myślę jednak, że dodaje to całości pewnej wyjątkowości (jak mi się zrymowało :D).
  Nie powiem, żeby ta pozycja była jakąś najbardziej wciągającą na świecie. Nie jest to ten typ historii, którą najbardziej lubię, gdzie są walki, pojedynek dobra ze złem itd. Nie nudziłam się jednak tak bardzo, jak się tego spodziewałam. Daję fabule takie 5/10.
  Moim zdaniem, ta powieść bardzo by zyskała, jeśli byłaby napisana z perspektywy Lolity, a już najlepiej by było, jeśli niektóre rozdziały byłyby napisane z punktu widzenia Humberta, a inne z punktu Dolores.
  Przez pierwsze strony bardzo mi się podobało, że narratorem jest ten chory psychicznie mężczyzna, bo ja lubię takie klimaty, że wchodzimy właśnie do głowy kogoś z kim niekoniecznie wszystko jest w porządku. Mnie zawsze bardzo ciekawi to, jak taka osoba widzi świat. Później jednak, gdy ciągle mówione było o Lolicie, wszystkie uczynki były motywowane właśnie czymś związanym z tą dziewczyną to w środku książki zaczęło się już to robić męczące. Zdaję sobie sprawę, że Dolores była najważniejszym punktem w jego życiu, ale jednak mnie po jakimś czasie przestało to interesować.
  Według mnie, o wiele bardziej interesujące byłoby gdyby "Lolita" została opowiedziana właśnie przez tytułową bohaterkę. Myślę, że z zapartym tchem czytałabym o tym, jak ona odczuwa te wszystkie wydarzenia, jak to na nią wpływa, bo to jest tak naprawdę bardzo istotne.
  Wbrew pozorom o tej bohaterce nie mamy powiedziane zbyt dużo. Wiem, przed chwilą narzekałam, że zbyt wiele się o niej mówi. Humbert jednak głównie opowiada o niej jak o przedmiocie, jego słowa na jej temat dotyczą głównie ciała. Pokazana jest nam jedynie zewnętrzna warstwa jej charakteru, to, że jest wulgarna, złośliwa, bezwstydna, czasami nieznośna. Uważam jednak, że za tym na pewno kryje się coś więcej.
  Podsumowując, jeśli ktoś lubi literaturę ambitną to "Lolita" mu się spodoba. Ja przeczytałam, dowiedziałam się, o czym jest tak słynna książka. Mnie niezbyt zachwyciła, też nie była jakimś gniotkiem. Raczej do niej nie wrócę, jednak gdyby Vladimir Nabokov wciąż żył i postanowił napisać tę powieść z Lolitą w roli narratora to na pewno bym po nią sięgnęła.

niedziela, 4 czerwca 2017

PODSUMOWANIE MAJA/2017

  Hej, witam w podsumowaniu maja! Był to bardzo specyficzny czas, bo przez kilka tygodni nie było recenzji, ale teraz już wracamy do normalności. Przed chwilą skończyłam "Kosogłosa", zaraz zacznę czytać "Lolitę", więc będzie powrót do stałego rytmu postów.
Liczba przeczytanych stron: 1893
Przeczytane książki: 5
Seria "Igrzyska Śmierci"- Suzanne Collins:
3. "Igrzyska Śmierci"
4. "W pierścieniu ognia"
5. "Kosogłos"
  No cóż, wyniki w tym miesiącu nie są zbyt imponujące. Wiadomo, koniec roku szkolnego zbliża się wielkimi krokami, trzeba wszystko teraz poprawiać. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Mój portfel jest bardzo szczęśliwy, bo kupiłam w maju tylko dwie książki. Przyszedł do mnie nowy regał, więc pozbyłam się tego stosika bezdomnych powieści, który powstał na tym starym. Jeszcze odświeżyłam sobie "Igrzyska Śmierci" i mój stosunek do nich trochę się zmienił, ale więcej dowiecie się już, gdy poznacie zwycięzców kolejnych kategorii.
Najlepsza książka miesiąca:
"Zabić drozda"- Harper Lee
  "Zabić drozda" nie wybrałam tutaj ze względu na wielowątkowość, wartką akcję, czy genialnych bohaterów. Przeważyło to, że powieść ta jest bardzo mądra, ponadczasowa, prawdy, które głosi są niezwykle uniwersalne. Ma też w sobie specyficznego klimatu, takiego spokoju z dodatkiem lekkiego zdenerwowania. Uważam, że po prostu każdy powinien zapoznać się z tą pozycją.
Najgorsza książka miesiąca:
"Igrzyska Śmierci"- Suzanne Collins
  Tak, jak już mówiłam mój stosunek do "Igrzysk Śmierci" się zmienił. Kiedyś pierwsza część była moją ulubioną, teraz już lubię ją najmniej. Nie mówię, że jest to jakiś książkowy gniotek, ale po prostu jestem zawiedziona, bo zapamiętałam ją jako naprawdę wciągającą historię.
Najlepsza postać miesiąca:
Finnick Odair z serii "Igrzyska Śmierci" Suzanne Collins
  Finnick jest jednym z najlepszych elementów tego cyklu. To jest mój książkowy mąż. Po prostu uwielbiam go. Przeczytajcie "Igrzyska", by poznać Finnick'a, bo naprawdę warto.
Najgorsza postać miesiąca:
Gale Hawthorne z serii "Igrzyska Śmierci" Suzanne Collins
  Kiedyś miałam do Gale'a stosunek obojętny. Wolałam Peetę, nie rozumiałam tych wszystkich zachwytów w kierunku przyjaciela Katniss, ale w ogóle mi one nie przeszkadzały. Teraz po prostu nie cierpię Gale'a, mam zupełnie inny punkt widzenia na wszystko niż on i zwyczajnie mi on nie pasuje.
Najładniejsza okładka miesiąca:
  Mi ogólnie bardzo podoba się motyw drzew, ta okładka jest też skąpana w takich bardzo przyjemnych kolorach i wydaje mi się, że to wydanie bardzo pasuje do treści tej powieści.
Najbrzydsza okładka miesiąca:
  Powtarzałam, powtarzam i będę powtarzać. Okładki filmowe nie są kluczem do sukcesu...
  To już koniec podsumowania, było troszkę mniej książek niż zwykle, ale wszystko nadrobi się w wakacje, a my się widzimy następnym razem wraz z recenzją "Lolity".